Z naszego jednodniowego wypadu do
Valparaiso, miasta, które ze względu na swoją unikatową architekturę wpisane jest na listę
UNESCO oraz sporego ośrodka edukacyjnego i turystycznego, pamiętam już tylko migawki:
-Koszmarną pobudkę o 2 rano w Punta Arenas i lot do Santiago.
-Przygody z rezerwowaniem samochodu: Paweł ma status “Gold” w Herzu, ale i tak musiał podpisać czek in blanco na parę tys. dolarów na wypadek uszkodzenia samochodu (serio?! bardzo się opieraliśmy, ale okazało się, że jest to normalna praktyka), a nasz samochód był chyba dziurawy, bo na autostradzie przeraźliwie gwizdał i świszczał.
-Szalonych południowo-amerykańskich kierowców. Strach się bać, jak to wygląda w Indiach.
-Na miejscu szare niebo i budynki z popękanymi i pokruszonymi po niedawnym trzęsieniu ziemi ścianami. Ziemia w tych okolicach trzęsie się prawie non-stop. Niedawno, bo miesiąc temu z siłą ponad 7 stopni w skali Richtera, 2 lata temu ponad 8.
-Śmierdzące rybą i moczem ulicy dzielnicy portowej.
-
Fenikulary, czyli wagoniki-windy (znane również jako kolej linowo-terenowa wg Wikipedii :D), dzięki którym bez zadyszki można dostać się na chyba każde z wielu wzgórz. Nasz ulubiony, to ten jadący do
Paseo 21 de Mayo, z którego pięknie widać ocean, dzielnicę portową i sławne kolorowe domki na
Cerro Cordillera (nie aż tak kolorowe przy zachmurzonym niebie, ale ciągle urocze).
-Kramiki z rękodziełem i przeróżnymi bibelotkami, od których świeciły mi się oczy. Przepiękna biżuteria z miedzi i
lapis lazuli, który podobno występuje tylko w Andach i w górach w Afganistanie.
-Spacer po wzgórzu
Bellavista (+fenikular na szczyt oczywiście, ten był najtrudniejszy do znalezienia) i
Museo a Cielo Abierto, czyli niesamowita i znana na całym świecie kolekcja 20 murali, których tropienie przynosiło nam masę frajdy, aż do momentu, kiedy jakaś pani nie podeszła do nas i nie powiedziała, że robi się późno i powinniśmy stąd iść, bo po zmroku jest niebezpiecznie.
-Bardzo przyjemne
Cerro Conception, z małymi butikami, pracowniami jubilerskimi i wąskimi, krętymi ulicami.
-obiad w Vinilo, świetnej restauracji, w której spędziliśmy znacznie więcej czasu niż planowaliśmy na rozmowach z parą przesympatycznych i ciekawych świata i nas kelnerów. No i ta wspaniała, mocna kawa, która postawiła nas na nogi!
-Bardzo mili i serdeczni ludzie! Przeważnie dziwili się, że jesteśmy tak daleko od Polski, bo podobno Polaków się nie widzi w Valpo często. W zależności od wieku, nasi rozmówcy kojarzą Polskę dzięki Karolowi Wojtyle, Lechowi Wałęsie albo Robertowi Lewandowskiemu.
Dzień spędziliśmy całkiem przyjemnie, ale nie zakochaliśmy się w Valparaiso. Nie rozumieliśmy ochów i achów i zachwytów nad tym miastem, które słyszeliśmy z każdej strony. Teraz jednak, z perspektywy czasu myślę, że potraktowaliśmy Valpo niesprawiedliwie. Że Valparaiso, zwane też “Klejnotem Pacyfiku” ma do zaoferowania \ dużo, czego my, niewyspani, zmęczeni może nie byliśmy w stanie przyjąć. I że Valpo nie można odwiedzać na chybcika, tylko trzeba tam zostać, chociaż na noc i powdychać klimat miasta.
Trzeba będzie chyba tam wrócić?