Nasza łódka odpływała o 8 rano, zbiórka miała być o 7:45. Spakowaliśmy się dzień wcześniej i ruszyliśmy po 6. Bez śniadania, które planowaliśmy kupić w hotelu Grey. Na miejsce dotarliśmy przed 7. Kupa czasu, prawda? Zamówiliśmy śniadanie i czekamy, czekamy, czekamy… o 7:15 zaczęliśmy przebierać nogami, o 7:20 prawie zrobiliśmy awanturę, w końcu o 7:25 jedzenie przyszło. Do łódki było 30 min drogi, my przebiegliśmy w 20. Ufff, zdążyliśmy, ale ciśnienie nam się podniosło i dyszeliśmy ze zmęczenia.
Ruszyliśmy. Pogoda była kapryśna a jezioro Grey jak zwykle wzburzone silnym i zimnym patagońskim wiatrem. Trochę nami rzucało, ale bez przesady. Dopłynęliśmy do czoła lodowca. Mocno niebieska ściana, gdzieniegdzie zabrudzona ziemią robiła onieśmielające wrażenie z naszej łajby.
Zatrzymaliśmy się na chwilę i w mig pojawiła się obsługa łódki z tacami pisco de sour (narodowego drinka Chile). Podobno z lodem z lodowca ;) Paweł swojego nie chciał, więc musiałam wypić, żeby się nie zmarnowało. Taką dobrą żoną jestem!
Chwilę po tym, jak dopiłam drinki zaczęło padać. Schowaliśmy się pod podkład i rzuciliśmy ostatnie spojrzenia w stronę lodowca.
Cała wycieczka trwała 3h i kosztowała 60tys. pesos (ok 90 USD). Nie do końca jestem przekonana, czy warta była tych pieniędzy. Jeśli ktoś ma czas, ale niekoniecznie $, poleciłabym raczej przejść się z Refugio Central do Lago Grey i kawałek dalej na punkt widokowy.
W drodze powrotnej z przystani do samochodu wiało tak, że szliśmy zgięci w pół. Na naszych oczach plastikowa pelerynka z Myszkę Mickey pana przed nami została porwana na strzępy. Ach, Patagonia.
Z wielkim żalem opuszczaliśmy park Torres del Paine. Z żalem tym większym, że benzyna nam się kończyła, najbliższa stacja benzynowa była dopiero w Puerto Natales i nie mieliśmy pojęcia czy nie utkniemy gdzieś po drodze. A jeśli utknąć, to już chyba lepiej w Torres del Paine, prawda?
Swoją drogą, dostaliśmy sprzeczne informacje na temat stacji benzynowych. W refugio powiedziano nam, że można kupić benzynę w Cero Castillo, ale pan w hotelu Grey żarliwie zaprzeczał jakoby była tam stacja benzynowa. Woleliśmy nie ryzykować i ruszyliśmy od razu na południe. Z duszą na ramieniu obliczaliśmy, ile kilometrów można zrobić na rezerwie i strofowaliśmy Pawła, żeby prowadził ergonomicznie.
Dojechaliśmy do Puerto Natales, zatankowaliśmy i znaliśmy fantastyczne miejsce na lunch (prawdziwe veni, vidi, vici). Bardzo polecam Amerindia Hostel (to kawiarnio - noclegownia), gdybyśmy mieli kiedyś wrócić do Puerto Natales zdecydowanie chciałabym tam zostać:)
Nie rozsiadaliśmy się. Przed nami było 2.5h drogi do Punta Arenas, na horyzoncie było też upragnione pranie i mniej wyczekiwana pobudka o 2 rano na samolot.
Dzień był długi i pełen wrażeń, a na koniec nawet robienie prania dostarczyło dodatkowych emocji. Nie mieliśmy kluczy do pralni, nasz host z airbnb wyszedł wieczorem na balangę i nie byliśmy pewni, czy zrozumiał, że potrzebujemy ciuchy z powrotem przed 2 rano. Na szczęście nasze majtki, skarpetki i reszta ubrań czekały na nas wyprane przed drzwiami.
Summa summarum wszystko ułożyło się dobrze, tylko na zwiedzanie Punta Arenas nam nie starczyło już czasu.