Dzisiaj dzień samochodowy. Mamy dotrzeć do Monterey, gdzie znaleźliśmy pierwszy w US nocleg z Couch Surfingu. A po drodze czeka nas parę atrakcji.
Wyjeżdżając z LA, widzimy Mulholland Drive - słynną drogę prowadząca od gór przez Hollywood do morza, ale tym razem tylko ją minęliśmy.
Kierujemy się na północ autostradą nr 1 - jedną z bardziej malowniczych w US. Droga biegnie tuż przy oceanie, jest kręta i dostarcza mnóstwa wrażeń. Co chwilę mamy ochotę się zatrzymać i napawać widokami, ale aż tyle czasu nie mamy.
Ostatecznie do San Simeon dojeżdżamy z tylko jednym przystankiem na zdjęcia. Podczas spaceru drogę przeciął nam długi cętkowany wąż. Pluliśmy sobie w brodę, że będąc w zoo nie poświęciliśmy więcej czasu przy sekcji o jadowitych wężach Kalifornii. Tym samym, nie byliśmy w stanie zidentyfikować wroga;)
Tak czy siak, było to pierwsze spotkanie z dziką zwierzyną;)
Wspomniałam o San Simeon. Tam zatrzymaliśmy się na dłużej, żeby zobaczyć Zamek Hearsta, czyli niezwykłą posiadłość z zeszłego stulecia, której budowa trwała 30 lat.
Hearst był rozpieszczonym jedynakiem, którego mama wzięła w dwuletnią podróż do Europy. Chłopak szybko zakochał się w Starym Kontynencie. Przez całe życie gromadził europejskie dzieła sztuki (głównie z gotyku), a po śmierci obojga rodziców, kiedy odziedziczył ich majątek (jego ojciec wzbogacił się podczas gorączki złota), postanowił wybudować niezwykłe miejsce, w którym mógłby je wszystkie zgromadzić. I tak właśnie powstał Hearts Castle, niesamowity kompleks na samym szczycie góry. Posiadłość jest ogromna i wręcz naszpikowana bezcennymi dziełami. Największe wrażenia robi przypominający katedrę Casa Grande i basen Neptuna, choć ja byłam też zauroczona basenem rzymskim.
Do naszych czasów nie przetrwało wielkie zoo - w owych czasach jedno z nowocześniejszych na świecie - z wieloma gatunkami zwierząt hasających sobie po rancho Hearstów. Były tam też niedźwiedzie polarne czy brunatne oraz inne drapieżniki. Żywym dowodem na istnienie tego miejsca w przeszłości są zebry, które pasą się z końmi z rancza Hearstów i które nawet mieliśmy okazję zobaczyć:)
Hearst, założyciel wydawniczego imperiów (rodzina Hearstów do dziś składa się z multimilionerów, ich wydawnictwa to m.in. Harper's Bazaar, Cospomolitan czy Elle), to niezwykle barwa postać. Nietuzinkowy biznesmen, stworzony do robienia interesów i zarabiania grubych pieniędzy (wystarczy wspomnieć, że podczas budowy zamku groziło mu bankructwo i musiał wyprzedać swoje prywatne zoo, 2 lata później znów był w czołówce najbogatszych ludzi w US), ale też niesamowicie rozpieszczony i uzależniony od zakupów. Jego pasja przypominała wręcz chorobę.
Był dziwakiem o wrażliwej na piękno duszy. Po śmierci zażyczył sobie, aby jego posiadłość była otwarta dla zwiedzających. Zdawał sobie sprawę, że nie każdy miał tyle szczęścia w życiu a chciałby, żeby każdego Amerykanina było stać na ujrzenie choćby cienia Europy.
Do zwiedzania dostępne są 4 różne trasy, każda z nich kosztuje 25$ (ogrody i 'zewnętrza' wliczone są w cenę biletu). My wybraliśmy pokoje Casa Grande i byliśmy zadowoleni. Odniosłam wrażenie, że te sale mówią najwięcej o Hearscie, który najpierw kupował zabytki, aby później kazać obudować je domem:), który z zabytkowych kościelnych ław zrobił siedzenia dla gości i który mógł pozwolić sobie na to, żeby bezcenne dzieła przemienić w meble i elementy użytkowe po prostu po to, żeby żyć w otoczeniu piękna.
Szczerze mówiąc, kiedy czytałam o zamku Hearsta, spodziewałam się zastać tam kiczowatego potworka posklejanego z różnych europejskich skarbów. Nic z tych rzeczy, to miejsce jest piękne i rękami i nogami podpisuję się pod inną jego nazwą - “La Cuesta Encantada” czyli "Zaczarowane wzgórze".
Polecam
TĄ stronę, gdzie znajdziecie więcej zdjęć i informacji o zamku.
Za San Simeon zaczyna się najpiękniejszy fragment autostrady nr 1, zwany Big Sur Road. Z jednej strony ocean, z drugiej wysokie góry, puste drogi i wiatr z szyberdachu;) - super! Droga jest malownicza, widoki zachwycają.
Ciekawostką jest też wodospad McWayFalls spadający prawie wprost do oceanu, przy którym zatrzymaliśmy się na dłuższą chwilę czy most Bixby Creek niedaleko od Monterey.
Do Monterey dojechaliśmy trochę później niż zamierzaliśmy. Jeremy, nasz gospodarz z CouchSurfingu już na nas czekał. Naprawdę się cieszę, że jakiś mądry człowiek wymyślił taki sposób podróżowania. Nie wiem, ile to już ciekawych ludzi dzięki CS poznaliśmy:)