Los Angeles. Dla wielu miasto - mekka. Prawdziwa ikona Stanów - Hollywood, Beverly Hills, blichtr, gwiazdy światowego formatu. Przynajmniej tak to sobie wyobrażałam.
Być w Kalifornii i nie odwiedzić LA...?
Powiem krótko, że gdyby nie wizyta w Universal Studios, żałowałabym, że tu przyjechaliśmy.
Ok, znak Hollywood na okolicznym wzgórzu jest fajny, "taki jak w filmach". Griffith Observatory, do którego pojechaliśmy, żeby móc obejrzeć charakterystyczne literki w pełnej krasie też jest fajnym miejscem - rozpościera się z niego szeroka panorama na okoliczne miasta z wyróżniającymi się, zabudowanymi wieżowcami centrami.
Ale Walk of Fame czyli sławna Aleja Gwiazd? No proszę Was. Ja nazwałam to Walk of Shame i w ogóle nie czułam przyjemności przeciskając się po chodnikach śmierdzących moczem i pełnych bezdomnych brudasów. Nie, nie, nie. Ani Hollywood Blvd ani Sunset Blvd mnie nie urzekły. Brud, smród, tłum ludzi, nie czułam się tam bezpiecznie.
I naprawdę dziwiłam się, że odsłonięcie własnej gwiazdy na tej brudnej i śmierdzącej ulicy może być dla kogoś wyróżnieniem.
Za to Universal Studios...! WOW.
Universal Studios to nie tylko wytwórnia filmowa, ale park rozrywki;) (hm... 'park rozrywki' coś się często ostatnio przewija). W każdym razie polecam zacząć od prawie godzinnej przejażdżki po wytwórni, podczas której przewodnik pokazuje m.in. na czym polega magia kina i dlaczego to magią nie jest, wywołuje jednym przyciskiem pożar czy powódź oraz pokazuje makiety miast znane z setek filmów. Jednym z punktów wycieczki jest też King Kong w 4D czyli coś, co opisać ciężko - nagle znajdujemy się w samym środku walki wielkiego goryla i T-rexa a wszystko tak realistyczne, że momentami ciary przechodzą. 4D, więc poza trójwymiarową wizją, jest jeszcze ruch. Nabiłam sobie kilka siniaków, bo trzęsło okrutnie, ale po raz pierwszy w życiu miałam okazję przeżyć coś takiego i powiem tylko - niezłe!
W programie było również spotkanie z rekinem ze szczęk i przeżycie trzęsienia ziemi z pędzącym na nas pociągiem.
Do tego pełno plakatów i urywków filmów wyprodukowanych przez Universal Studios. Podobała się nam równiez wystawa samochodów z różnych filmów, jak charakterystyczny van ze Scooby Doo.
Już sama ta przejażdżka była super, a to przecież dopiero początek!
Niestety, dziś Memorial Day. Tłumy tak ogromne, chyba całe Stany dziś tu przyjechały.
Dzięki Bogu za tablice rozlokowane po całym parku (który jest OGROMNY!) na bieżąco informowały o czasach oczekiwania na kolejne atrakcje.
Nie zobaczyliśmy wszystkiego. Zaliczyliśmy wyprawę do Jurrasic Parku, czyli wodny rollercoaster po dżungli między dinozaurami
z efektownym finałem i najlepszą rzecz ever - Transformers Ride. Spędziliśmy w kolejce 80 min, ale powiem Wam, ze warte jest każdej minuty czekania.
Mam nadzieję, że będzie to wystarczająco obrazowe określenie, ale Transformers Ride zrywa majty z tyłka! Nie próbuje nawet oddać niesamowitości tej atrakcji.
Powiem tylko, że pędzisz tam ponad 200km na godzinę ulicami ruchliwego miasta, walczysz przeciw złym transformerom, czujesz na karku ciepło rakiety
lecącej w Twoją stronę, dopóki w ostatnim momencie nie zostajesz uratowany przez Bumblebee, tylko po to, żeby zaraz spaść ze szczytu wieżowca... A to wszystko w 3D, więc tak naprawdę nie ruszasz się z miejsca, ale Twój mózg o tym nie wie i kiedy spadasz i spadasz czujesz, że żołądek podnosi się do gardła, a gdy realistyczna rakieta zbliża się coraz bardziej do Twojej głowy, musisz sobie bardzo przypominać o tym, że to iluzja.
Po prostu wow. Wyszliśmy stamtąd i to było jedyne, co z siebie wydukaliśmy:)
GORĄCO POLECAM!:)
Żałowałam, że nie kupiliśmy rocznych passów tylko bilet jednorazowy. Drogi, bo 80$/os., ale zdecydowanie warto:)
Podsumowując - Universal Studios uratowały LA i chyba zostałam fanką Transformerów;)