Celem na dzis jest Garni ze starozytna swiatynia, jedyna poganska na terenie Armenii.
Jechalismy tam z taksiarzami, poznanymi przez Pajakow, ktorzy jak zwykle zdarli z nas ile sie dalo (ale i tak bylo to ciagle oplacalne i duuzo wygodniejsze niz jazda marszrutka)
Wracajac, slyszelismy, ze ktos nazwal Garni drugimi Atenami. Oprocz swiatyni Heliosa sa tez ruiny lazni rzymskich, niestety nie wygladajajuz tak porywajaco (jak to riuny;))
Uzupelniam ten post post factum, wiec nie zablysne wieksza wiedza na temat tego miejsca, w kazdym razie wszyscy reklamowal Garni jako cos, co trzeba zobaczyc.
I faktycznie, miejsce nas zauroczylo. Po brzydkiej stolicy bylo to jak balsam na nasze oczy i dusze:D
Swiatynia stoi na wzgorzu, wlasciwie na brzegu glebokiego kanionu. Widoki zapieraly dech w piersiach, wysokosci tez.
Miejsce naprawde nas oczarowalo, zrobilismy oczywiscie milion zdjec, wiec pokazemy po powrocie;)
Nastepnie pojechalismy do Gekhard, w ktorym znajduje sie monastyr z bijacym w srodku zrodelkiem uwazanym za swiete. Podobalo mi sie to miejsce, choc Garni wywarlo lepsze pierwsze wrazenie (ze wzgledu na widoki). Co nas zmiesmaczylo i bardzo zdziwilo, to widok baranka prowadzonego na rzez. W Gruzji i Armenii ciagle praktykuje sie krwawe ofiary! Wszystko bylo w porzadku, do momentu gdy nie zobaczylismy 'egzekucji'. Straszie to bylo dziwne, ze ta 'swieta ofiara' wygladala jak zwykla rzez - nie odbyla sie w jakims specjalnym miejscu tylko na betonie za monastyrem, wykonana na dodatek przez jakiegos niespecjalnie eleganckiego pana i bez zbytniej ceremonii. Akurat szlismy obok, gdy sie to 'dokonalo' i przynajmniej mi zrobilo sie niedobrze. Fuj.
W drodze powrotnej postanowilismy pojechac do Erebuni, obejrzec ruiny twierdzy. Uwielbiamy ruiny;] Oczywiscie taksiarze chcieli nas podwiezc za jedyne ilestam dram, co zupelnie sie nie oplacalo. Grzecznie podziekowalismy.
Eh, ruiny byly naprawde marne. Na dodatek zabytki w Armenii zupelnie nie sa chronione ani zabezpieczane. Wszedzie bylo pelno wyrytych na starozytnych freskach czy murach napisow. Az zal bylo na to patrzec...
Zar sie lal z nieba i widoki nie zachwycaly (delikatnie mowiac) na szczescie nadeszlo zbawienie w postaci przewodnika - Ormianina oprowadzajacego znajomych z Anglii. Wycieczka nabrala nowego znaczenia i teraz pokol pelen kamiorow byl czyms wiecej niz rudera - byl dormitorium, a dach wylozony trzcina nie byl zaniedbanym dachem a pierwszym starozytnym systemem chlodzenia (klima).
W drodze powrotnej, przy stacji metra zaczepila nas Ormianka, ktora deportowano z Lodzi. Miala swoj biznez ciastkowo - kawowy, ktory oczywiscie wsparlismy. Zaintrygowalo nas, ze pod nosem liczyla po polsku a nie po ormiansku:)
Kolejnym celem byl obiad. Dlugo szukalismy miejsca, w ktorym mozna by zjesc dolme - golabki ormianskie ale w lisciach winogron. W koncu weszlismy do knajpki w tylu amerykanskim, w ktorej po raz pierwszy nikt nas nie nacial, na dodatek dostalismy rabat i darmowa dokladke;)
Wieczorem zakupy i pakowanie, jutro Aragac!