O tym, żeby postawić stopę na Wyspie Wielkanocnej nie marzyłam nigdy. Założyłam po prostu, że nigdy tam nie pojadę i za dużo o tym nie myślałam. A tu proszę! Życie naprawdę jest jak pudełko czekoladek.
Na wyspę lecieliśmy z Santiago nowiutkim Dreamlinerem. Koło południa wylądowaliśmy na najmniejszym i najbardziej egzotycznym lotnisku jakie widziałam. Niedługo potem spotkaliśmy naszego przesympatycznego gospodarza z AirBnB, który czekał już na nas z zamówioną taksówką i powitał nas tradycyjnym wieńcem z kwiatów.
Na wyspie znajduje się tylko jedno miasto Hanga Roa (choć “miasto” to może za duże słowo) z około 6 tysiącami stałych mieszkańców i pewnie około 500-1000 turystów (jeśli dodać do tego małe rozmiary wyspy, nie powinniście być zdziwieni, jeśli parę razy dziennie spotkacie jakichś współpasażerów z samolotu;)
Do naszego mieszkanka dojechaliśmy w mig i z czystym zachwytem zauważyliśmy, że w bonusie dostaliśmy drzewko bananowe, z którego możemy podjadać banany. Łiii, po raz pierwszy w życiu jedliśmy nieimportowanego, oryginalnego organic banana:) Bananki są wielkości serdecznego palca Pawła, nieco twardawe i mniej słodkie niż te sklepowe. Mniam:)
Hanga Roa jest małe, ale znajdziecie tutaj wszystko, co potrzebne - szpital, pocztę, bankomaty, sklepy, wypożyczalnie samochodów. Nasz domek znajdował się w bardzo dogodnej lokalizacji przy głównej ulicy i bankomacie, proszę jaka wygoda.
Jeszcze zanim przejdę do opisu wycieczek ostatnia uwaga - jedzenie jest na wyspie
okrutnie drogie. Nie powinno to dziwić nikogo, zważywszy na to, że praktycznie wszystkie towary są importowane i że wyspa żyje z turystyki, ale muszę to podkreślić raz jeszcze. Jest naprawdę drogo. Za obiad trzeba zapłacić conajmniej równowartość $10USD. A my byliśmy tam poza sezonem! Asortyment sklepowy jest dość ograniczony (mimo to znaleźliśmy wafle ryżowe wyprodukowane w Polsce! Kto by pomyślał;)), a owoce i warzywa kosztują krocie. Powód jest prosty - mało co mało co rośnie na wyspie.
Jeśli macie ograniczony budżet sugerowałabym przywieźć ze sobą prowiant i stołować się w piekarniach gdzie za 2.5 peso można kupić super sycące
empanady czyli wielkie pierogi wypełnione sycącym farszem (mięsnym lub nie). Ciekawostka: pieczywo kupuje się w sklepach na wagę:)
No ale dobrze, dojechaliśmy do naszego mieszkanka, zrzuciliśmy torby i nie chcąc tracić ani chwili w tym raju na ziemi, ruszyliśmy na pierwszą wycieczkę.
Cel na dziś to wulkan
Rano Kau ze znajdującą się w pobliżu ceremonialną wioską
Orongo.
Na wulkan można wjechać samochodem, ale my oczywiście wybraliśmy opcję spaceru.
Trasa jest przepiękna. Przeszliśmy przez miasto, kierując się w stronę lotniska a potem wzdłuż jego południowo-zachodniej strony. Dalej prowadziła nas żwirowa droga, na której spotkaliśmy pierwszego dzikiego konia. Szybko się do nich przywykliśmy, ale pierwsze spotkania zazwyczaj budzą więcej emocji:)
Droga zwężała się, a po przekroczeniu granicy parku, była już dość wąską ścieżką. Początkowy etap wspinaczki na wulkan prowadził przez rzadki las, w którym po raz ostatni znaleźliśmy wytchnienie od palącego słońca. Później spacerowaliśmy po tylko otwartym terenie. Wpinając się pod górę nie widzieliśmy przed sobą nic poza połaciami pożółkłej trawy i błękitnym paskiem nieba. Ale wystarczyło się odwrócić, żeby naszym oczom okazała się przepiękna panorama na wyspę. Łagodna linia brzegowa, lekkie wzniesienia w oddali (wszystkie pagórki są wulkanicznego pochodzenia), turkusowo-błękitna woda…I do tego cisza, przerywana jedynie podmuchami wiatru i dziwnym grzechotaniem, które im towarzyszyło. Szybko zidentyfikowaliśmy źródło tych dziwnych dźwięków - rośliny wyglądające trochę jak wysuszony groszek, którego łódeczki wyglądały jak grzechotki i zdecydowanie nimi były;) Poza dziwaczną rośliną, nie słychać było nic. Ani ludzi, ani zwierząt, ani nawet owadów. “Cisza, ja i czas”. Tutaj miałam wrażenie, że czas płynie jakoś wolniej.
W końcu doszliśmy do brzegu krateru. Rano Kau to jeden z trzech wulkanów, których erupcje spowodowały powstanie wyspy. Jego krater ma ponad kilometr średnicy. To też jedno z nielicznych źródeł słodkiej wody. Legenda mówi, że jezioro znajdujące się w kraterze nie ma dna a sam krater sięga środka ziemi.
Kawałek dalej ale ciągle na brzegu krateru znajduje się
Orongo - ceremonialna wioska z okrągłymi, kamiennymi domami i stromym 300m klifem tuż obok. W XVIII i XIX wieku było to centrum kultu człowieka-ptaka. Każdego roku reprezentanci poszczególnych klanów stawali w zawody, które zwycięzcy dawały tytuł króla na najbliższy rok i możliwość poślubienia dziewicy
z “Jakini Dziewic”. Dziewczyny były w niej przetrzymywane, żeby mieć bielszą skórę, co było bardzo pożądane (sic!). Przegrani w najlepszym razie nie dostali nic, w najgorszym tracili życie. Zawody polegały bowiem na wspinaczce w dół po owym 300m klifie, pokonaniu silnych prądów morskich i dopłynięciu do sąsiednich wysepek, z których trzeba było wykraść jajko rybitwy i wrócić z całym jajkiem tą samą drogą do wioski. Huh, te dziewczyny musiały być nieziemsko piękne….
Zwyczaj ten miał znaczenie religijne i został zakazany przez misjonarzy w XIX wieku.
Wszystkie domki Orongo zwrócone są w stronę oceanu. Zamarzyła mi się chatka w tym miejscu, ale wystarczyło parę podmuchów silnego i zimnego wiatru, żebyśmy szybko zwinęli się i skierowali z powrotem w stronę Hanga Roa.
Do wioski dotarliśmy akurat przed zachodem słońca, który spędziliśmy nad wodą przy pierwszym napotkanym moai.
Życie jest piękne.
Informacje praktyczne:
* na Wyspę Wielkanocną z kontynentalnego Chile latają tylko chilijskie linie LAN. Bilety kupione na chilijskiej stronie www były o $100 dolarów tańsze niż na angielskiej (sic!)
* Wyspa Wielkanocna to najdroższe miejsce w jakim byliśmy, wliczając Tokyo czy San Francisco. Zwłaszcza ceny jedzenia powalają, ale trzeba przyznać, że jak się już za nie zapłaci, to jedna porcja może zapełnić dwa lekko głodne brzuchy;)
* bilet do Parku Narodowego najlepiej kupić na lotnisku
* Hanga Roa to jedyne miejsce, gdzie można zaopatrzyć się w wodę pitną. Koniecznie pamiętajcie, żeby robić odpowiednie zapasy wody, bo słońce na wyspie operuje bardzo mocno a praktycznie nie ma tu miejsc zacienionych. Nie zapomnijcie też o kremie z wysokim filtrem!
* Za taxi
w obrębie miasta płaci się ok 2tys pesos za kurs niezależnie od odległości.