Dopiero w hotelu zorientowałam się, że zostawiłam w samolocie przewodnik. Niefajnie, bo niedziela, sklepy zamknięte, a dziś cały dzień mamy po mieście chodzić. I wyprawa przed nami, a do tej pory poza planowaniem trasy nie mieliśmy tak naprawdę okazji na spokojnie poczytać o miejscach, które odwiedzimy. Mówi się trudno i ściąga się co da z internetu…
Ale zanim jeszcze zaczęłam się złościć na swoją sklerozę, zdążyliśmy już przeżyć pierwszy i bardzo przelotny romans z Santiago w drodze z lotniska. Najpierw w oczy rzuciły się blokowiska. Stare i nowe, zamieszkane i w stanie surowym; większość pięknie kolorowa, żeby jakoś odczarować surowość betonu.
Brudne ulice wyglądały biednie, sklepowe witryny prezentowały się dość tandetnie. Jak zwykle, im bliżej centrum, tym miasto wyglądało lepiej. Akurat był niedzielny poranek, wszędzie widać było ludzi zmierzających do kościołów i zupełnie nie pasujących do krajobrazu upalnego Santiago - bilboardów Coca-Coli z Mikołajem. Wielka choinka przy dworcu kolejowym też wydawała się nie ma miejscu.
Inne to miasto, a tak jakoś dziwnie podobne, że miałam wrażenie, że patrzę na południowoamerykańską wersję Polski z lat 90tych.
W hotel rozpakowaliśmy się szybko i ruszyliśmy na miasto. Zaczęliśmy od śniadania w Bellavista.
Bellavista to dzielnica bohemy. Murale, rzeźby, instalacje artystyczne, galerie sztuki, imponujące posiadłości, ale też z masa przeuroczych kafejek, restauracji - to właśnie niezwykle popularna Bellavista, która szybko zapełnia się ludźmi wraz z upływem dnia.
Jeśli ktoś jest zainteresowany, to w Bellavista znajduje się też otwarty dla zwiedzających dom Pablo Nerudy - chilijskiego pisarza i zdobywcy Literackiej Nagrody Nobla.
Stąd też najszybciej można dostać się na wzgórze
San Cristobal. Mniej więcej w jego połowie znajduje się zoo, a na szczycie sanktuarium Niepokalanego Poczęcia z ogromną statuą Marki Boskiej. Ze szczytu rozciąga się szeroka panorama na miasto i Andy w oddali. Zdecydowanie warto odwiedzić to miejsce! A jeśli komuś nie w smak wspinanie się pod górę, jest alternatywa - na szczyt można wjechać kolejką.
Kolejnym miejscem, które polecamy to wzgórze
Santa Lucia. Znacznie niższe niż San Cristobal, ale bardzo ciekawe i oferujące inną perspektywę na sylwetkę miasta z Andami w tle. Dodatkowo jego lokacja (samo centrum miasta), duże ogrody i masa ścieżek spacerowych (uwaga - dużo stromych schodów!) czynią to miejsce niezwykle popularnym miejscem ucieczki przed upałami. Gdybym miała wybierać między wzgórzem San Cristobal i Santa Lucia, wybrałabym to drugie.
Większość dnia spędziliśmy spacerując od jednej dzielnicy do drugiej. Nie potrafiłabym teraz pewnie wymienić ich nazw. Daliśmy się ponieść nogom i bardzo ogólnej liście rzeczy, które chcieliśmy zobaczyć. Jedną z nich był Plac Konstytucji z ogromną flagą Chile. Mieszkając w Stanach przyzwyczailiśmy się i do flag i do stereotypowych sporych amerykańskich rozmiarów, ale takiej flagi to jeszcze nie widzieliśmy;)
Zajrzeliśmy do Muzeum Sztuk Pięknych (przeciekawy budynek, wystaw nie oglądaliśmy), przed upalnym słońcem schowaliśmy się na chwile w cieniu drzew na Plaza de Armas, chłonęliśmy luźną, przyjemną i nieco leniwą atmosferę niedzielnego popołudnia spacerując bulwarem wzdłuż rzeki Mapocho (tu też zdziwiła nas ilość par w różnym wieku całujących się namiętnie w cieniu palm).
Santiago to bardzo przyjemne miasto i trochę żałuję, że nie mieliśmy więcej czasu, żeby się lepiej zapoznać.
Pro tip: jeśli nie chcesz samemu planować zwiedzania miasta, dołącz do darmowych wycieczek z przewodnikiem (niepisana umowa sugeruje, żeby zostawić chociaż napiwek). O szczegóły najlepiej pytać w hotelach/hostelach. Podczas naszego pobytu w menu była trasa poranna (zbiórka o 9) i popołudniowa (około 15) po różnych dzielnicach.