Przyszedł listopad a z nim czas na wytęskniony letni urlop:) Miało być Peru, ale z różnych względów się nie dało i po sąsiedzku padło na Chile.
Trochę się bałam, że pierwszy kontakt z Ameryką Południową będzie rozczarowaniem, bo gdzieś tam wyczytałam, że Chile - najszybciej rozwijający się kraj na kontynencie ze swoimi wysokimi cenami, niezbyt dobrym jedzeniem i ludźmi nie tak przyjaznymi jak w Argentynie, to “Niemcy Ameryki Południowej”. Nie wiem czy to miał być komplement, czy nie, ale mnie to porównanie nie ucieszyło.
Nie będę uprzedzać faktów i nie powiem jeszcze, co o tym stwierdzeniu sądzę.
Powiem za to, że wylądowaliśmy w Santiago okrutnie zmęczeni po długiej i dość męczącej podróży i:
- omal nie zapłaciliśmy 250USD kary za 2 banany, o których zapomnieliśmy. Pamiętajcie o
ABSOLUTNYM ZAKAZIE WWOŻENIA OWOCÓW do Chile, bo może Was to drogo kosztować. Dziękujemy raz jeszcze przemiłemu celnikowi, który widząc nasze zbolałe miny przepuścił nas bez kary!
- po dotarciu do naszego hotelu zorientowałam się, że zostawiłam przewodnik w samolocie. Świetny początek wyprawy…
Informacje praktyczne:
Waluta: chilijskie peso 1000CLP = 1,38USD
Dojazd z lotniska:
Autobusem do centrum jedzie się około 45 min.
Taxi: trzeba uważać na oszustów i korzystać z usług tylko oficjalnych przewoźników (informacje na lotnisku).
Większość hoteli ma umowy z prywatnymi taksiarzami, na nas czekał umówiony kierowca, który za 15000 zawiózł nas do hotelu w centrum.
Trochę tańsze są busy, np. TransVip (koszt około 7000)