Dzień zaczęliśmy od śniadania w Java Mama (nazwa nas przekonała, proste) - Paweł zamówił bajgle a ja muffina. Wiecie, że znienawiczone przez kobiety 'boczki' nazywane są nie inaczej niż 'muffin top'?;)
Wybierając się tu tylko na weekend, musieliśmy obrać jakieś kryteria przy planowaniu pobytu. Kierowaliśmy się opiniami na TripAdvisor i postanowiliśmy 'zaliczyć' najpopularniejsze atrakcje skoro oczywistym było, że czasu dużo nie mamy. Dzięki Bogu, nie były to muzea (nie będę ukrywać, że miłościczką muzeów nie jestem, oczywiście są wyjątki). Niedzielę zaczęliśmy od wizyty w Washington City Park - najbardziej znanym i największym miejskim parku, w którym znajduje się m.in. zoo (wyjątkowo nie odwiedziliśmy;)), japoński ogród i ogród różany.
Samochód zostawiliśmy w południowej części parku (przy okazji dowiedzieliśmy się, że zwiedzanie w niedzielę nie jest takie złe - płatny normalnie parking był dziś darmowy) a chcieliśmy dostać się na północ. Weszliśmy więc na jeden ze szlaków (tak, tak, ścieżki są świetnie wytyczone) i po niezwykle przyjemnym spacerze dotarliśmy do Ogrodu Japońskiego (9,50$/os). Zeszłej jesieni odwiedziłam podobny ogród w Seattle. Ten jest znacznie większy i piękniejszy. Harmonia, spokój, piękno i prostota. Zachwyciłam się i zapragnęłam mocno odwiedzić Japonię. Może kiedyś:)
Nie śpieszyliśmy się. Po wyjściu okazało się, że jednak trochę powinniśmy. Nie mogliśmy jednak pominąć wspomnianego ogrodu różanego (w nazwie ma 'eksperymentalny', więc pewnie tworzą tu jakieś nowe odmiany) - tyle kwiatów w jednym miejscu jeszcze nie widziałam.
Udało się nam znów i dostaliśmy darmową podwiózkę do samochodu (w parku są normalne przystanku autobusów, za bilet płaci się 2,50$ od osoby), wschodni akcent daje radę:P
Główną atrakcją dzisiejszego dnia miał być nie Washington Park a wąwóz rzeki Columbia. Chcieliśmy jeszcze zaliczyć jakiś szlak dziś. Oddaliliśmy się ok 25 mil na wschód w stronę góry Mt Hood. Nie jest taka ładna jak Mt Rainier! Spory kawałek drogi jechaliśmy historyczną drogą 'Historic Columbia River Highway'. Taka ona wąska i kręta, zupełnie nieamerykańska.
Pierwszy przystanek zrobiliśmy przy wodospadzie Multnomah Falls z przepięknym mostkiem przywodzącym mi na myśl Rivendell i Władcę Pierścieni.
Trochę to wizję psuły TŁUMY ludzi do okoła, hordy dzieciaków z lodami, dorosłych z fast-foodami i blokujących ścieżkę wózków, ale powoli przyzwyczajam się, że tak się podróżuje w Stanach. Ciągle jednak podnosi mi to ciśnienie;)
W końcu dojechaliśmy do celu - wejścia na szlak OneOnta, najwyżej ocenianego spośród szlaków 'na pół dnia'. Powiem krótko - tyłka nie urwało. Trasa przyjemna, las piękny i zielony, tylko ścieżka nie tak dzika i wymagająca, jak w opisie. Prawdopodobnie weszliśmy od złej strony. Trudno.
Doszliśmy do małego wodospadu Horsetail Falls i wróciliśmy do auta.
A potem już kierowaliśmy się na północ, do Seattle.
Po drodze mijaliśmy górę św. Heleny, czyli najbardziej aktywny w okolicy wulkan (kojarzony za sprawą 'spektakularnej' erupcji w 1980) i Mt. Rainier. Miejsce te już dawno są na mojej liście 'Do odwiedzenia', mam nadzieję że wkrótce je przeniosę na listę 'odwiedzone'!