Zachciało nam się dziś lodowców, a konkretnie wycieczki statkiem do lodowca. Dopytaliśmy w naszym refugio, czy trzeba dzwonić/jechać wcześniej do hotelu Grey, w którym wycieczki się rezerwuje, i z ochotą przyjęliśmy pewnego i stanowcze “nie, nie, nie ma takiej potrzeby”, bo oznaczało to odrobinę więcej snu.
Do jeziora Grey nie jest daleko, ale jeśli jedzie się samochodem z niskim zawieszeniem po dziurawej szutrówce może na to zejść nawet godzinę.
Po drodze do Grey po raz kolejny byliśmy świadkami fenomenu Patagonii - pogody zmieniającej się z minuty na minutę. Nagle zachmurzyło się, zaczęło padać i wiać tak mocno, że zatrzymaliśmy samochód i przez dobrą chwilę bawiliśmy się, siłując się z wiatrem (ledwo się na nogach dało ustać!)
W końcu dojechaliśmy do hotelu Grey, gdzie dowiedzieliśmy się, że … wszystkie bilety na dzisiejsze rejsy są już wykupione i że oczywiście, że trzeba je z wcześniej rezerwować. No masz. Zarezerwowaliśmy więc bilety na pierwszą wycieczkę dnia następnego (o 8 rano!) i poszliśmy na spacer nad jezioro. Nie dość, że z naszego planu na niechodzenie nici (nogi po wczoraj nam odpadały), to na dodatek chodzenie pod patagoński silny wiatr po brzegu jeziora okazało się być bardziej męczące niż niejeden trening na siłowni.
Ale widoki - mammia mia! Niesamowity, nasycony niebieski kolor lodowca komponuje się z resztą krajobrazu pysznie!
Poza doznaniami natury estetycznej, spacer przyniósł nam również przydatne informacje praktyczne, a mianowicie - z hotelu do przystanku, z którego odpływa katamaran idzie się około pół godziny. Przyda się ta wiedza na jutro.
Opuściliśmy okolice hotelu i jeziora Grey, ale w ramach dalszego umęczania się postanowiliśmy zaliczyć jakąś małą wycieczkę. Prawie zaraz przy hotelu zaczyna się szlak na Mirador Ferrier - punkt widokowy znajdujący się na wysokości 700 m n.p.m. Jak się dowiedzieliśmy, szlak na długości 2km wznosi się o 600 m i miał zająć 2h w jedną stronę. Po obowiązkowym wpisaniu się na listę turystów w budce CONAF (strażnicy pilnują, czy wszyscy wracają ze szlaku, który jest tak stromy, że nietrudno o jakieś przygody), mozolnie zaczęliśmy wspinać się pod górę.
Wymiękliśmy dość szybko:) Znaleźliśmy sobie punkt widokowy pewnie gdzieś na wysokości 300m, rozsiadliśmy się, żeby dać odpocząć naszym umęczonym nogom i … wróciliśmy do auta. No coż, wczorajsze Torres nas pokonało.
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę w poszukiwaniu jedzenia przy jeziorze Pahoe, ale po krótkim spacerze uwieńczonym odkryciem, że wszystkie (dwie) restauracje zamknięte są na cztery spusty, zebraliśmy się z powrotem. Po drodze głodne towarzystwo rozchmurzyło się na chwilę, kiedy na naszej drodze pojawiło się urocze stado guanacos z bejbikami.
Ostatnim akcentem wieczoru była kolacja w refugio, a ukoronowaniem moment, w którym Paweł, po rzuceniu okiem na swoje wegetariańskie danie (ziemniaki, surówka i kurczak minus kurczak) i stwierdzeniu, że po takiej porcji na pewno pójdzie spać głodny, poszedł przekonywać panie w kuchni, żeby dołożyły mu kurczaka do jego wegetariańskiego dania. Mina pań w kuchni bezcenna.