Z Puerto Natales wyjechaliśmy wcześnie, zanim pierwszy kur zapiał. Sklepy zamknięte głucho, ale na szczęście na stacji benzynowej ktoś czuwał. Zatankowaliśmy do pełna, bo w Parku Narodowym Torres stacji benzynowych nie ma.
Droga była piękna i bardzo przyjemna. Tak jak i wczoraj nagłe podmuchy wiatru zwiewały nas z drogi, a pogoda zmieniająca się co moment wprawiała w lekkie osłupienie. Rzadko widzieliśmy pojedyncze samochody, za to dość często flamingi, czasem strusie. Trochę się czułam jak na końcu świata. Yyy, chwila, przecież to jest koniec świata!;)
Uczucie bliskiego połączenia z przyrodą trwało długo, aż do momentu, w którym na skrzyżowaniu z drogą do parku narodowego zatrzymaliśmy przy przydrożnym sklepiku. Część grupy poszła za potrzebą, a część utknęła w długiej kolejce po kawę pełnej krzyczących turystów. Po parunastu minutach wyruszyliśmy dalej z kawą (meh) i empanadami (niedobre).
Chwilę póżniej dotarliśmy do bram parku, w którym wszystkie drogi to mniej lub bardziej dziurawe szutrówki. Mimo to nasze zdecydowanie nie terenowe autko dawało radę. Turlaliśmy się powoli, sycąc oczy i co chwilę przystając na robienie zdjęć.
W końcu dotarliśmy do naszego schroniska - refugio Torre Norte. Zostawiliśmy bagaże i ruszyliśmy w drogę. Cel na dziś, to dotrzeć do jednego z najbardziej charakterystycznych miejsc w parku -
Mirador Les Torres lodowcego jeziora u stóp Torres. 16 km w obie strony, pikuś!
Pogoda robiła się coraz lepsza i słońce wyszło zza chmur. Po jakimś czasie było aż za gorąco i zaczęliśmy zrzucać warstwy. Jedno jest pewne, ubranie na cebulkę tutaj to mus. Choć po drodze przeklinałam swoje ciepłe spodnie, których zrzucić się nie dało, jeszcze nie wiedziałam, że za niedługo będę marznąć. Ot, Patagonia ;)
Na szlaku mijaliśmy sporo ludzi. Większość z lekkimi plecakami - jak my, ale było też sporo hardkorowych backpackersów obładowanych jak wielbłądy. A dla niedzielnych turystów była też opcja wjechania na górę konno, choć szczerze mówiąc, to pierwszy odcinek szlaku był tak stromy, że człowiek by się bardziej zmęczył starając na biednym zwierzęciu utrzymać.
Mniej więcej w połowie drogi znajduje się kolejne schronisko: refugio el Chileno, w którym zrobiliśmy krótki przystanek na popas. Wcinając nasze zdobyczne pity z masłem orzechowym i dżemem, gapiliśmy się na Torres, które wydawały się być już w zasięgu ręki! Zanim wyruszyliśmy wykupiliśmy tu jeszcze kolację na godzinę 19. Jedzenie niestety drogie, ale to zrozumiałe, zważywszy na to, że składniki da się dostarczyć tylko na jucznych zwierzętach w ograniczonej ilości. I że nie ma konkurencji;)
Szliśmy dalej. Szlak był bardzo przyjemny, aż do mniej więcej ostatniego kilometra, który zniszczył nasze nogi. Stromizma i łażenie po wielkich kamieniach były zabawne na początku, potem pozbawiły nas sił i tchu, ale dzięki Bogu, w końcu dotarliśmy.
I warto było, oj warto. Za każdym razem, kiedy docieram do miejsca, które przez całe życie oglądałam tylko na zdjęciach w książkach czy internecie, to mnie kłuje w serduchu ze szczęścia i niedowierzania. Tak samo było i teraz, kiedy siadłam przy Mirador Les Torres i wpatrywałam się w górujące nad jeziorem wieże.
A potem zrobiło mi się cholernie zimno, ubrałam wszystkie warstwy wliczając zimową kurtkę, czapkę i rękawiczki i zachwycałam się dalej, ale już marznąc okrutnie i starając się osłonić czymś od przeraźliwie zimnego wiatru. Och, Patagonia ;)
Nie wiem, jak długo tak siedzieliśmy, zanim przegoniło nas zimno. W końcu, na lekko trzęsących się ze zmęczenia i skostniałych nogach, zawróciliśmy.
Nagle pogoda zaczęła się psuć i na prawie bezchmurnym wcześniej niebie pojawiły się szare, deszczowe chmury. Kiedy byliśmy już przy refugio el Chileno niebo wyglądało naprawdę groźnie i stanęliśmy przed dylematem: wracać pędem do naszego refugio, czy czekać 30 minut na obiad i potem ryzykować wracanie w ulewie?
Dzięki Bogu głód wygrał z rozsądkiem i postanowiliśmy zaczekać.
No nie dość, że w końcu się nie rozpadało, to obiad był przepyszny, zdecydowanie najlepsze jedzenie, jakie próbowaliśmy w Torres.
Do naszego refugio wróciliśmy późno, pewnie po 21:30 a jasno było, jak w środku dnia. Lekko ściemniać zaczęło się dopiero godzinę później. Nie ma to jak podróże to miejsc, w których dni są takie długie!
Żeby jednak nie było za przyjemnie, to ktoś z naszych schroniskowych towarzyszy zostawił okropnie śmierdzące skarpety w pokoju a sam się ulotnił. Nie chcąc zasypiać z wiszącą groźbą śmierci przez uduszenie, otwarliśmy okno, które przez pół nocy okrutnie skrzypiało przy każdym podmuchu wiatru. Ale nawet czyjeś śmierdzące skarpety nie były w stanie przygasić mojego entuzjazmu;)
Dopiero dzień pierwszy w Torres del Paine, a ja już wiem, że z tego będzie wielka miłość.
Informacje praktyczne:
Opłata za wstęp do parku: 18 000 pesos
Obiad w refugio (zupa, drugie danie, deser): 16 000
Krem z filtrem, nakrycie głowy, warstwy to mus!