Już od jakiegoś czasu praktykujemy z Pawłem następującą zasadę: zamiast kupować sobie nawzajem prezenty na wspólne święta/rocznice (a wcześniej łamać sobie głowę nad jakimś sensownym pomysłem), razem gdzieś jedziemy.
Teraz również świętowaliśmy 'w drodze'. Aż wstyd się przyznać, że tyle tu mieszkamy, a jeszcze nie byliśmy w Portland. W końcu się to zmieniło;)
Portland leży już w stanie Oregon, ale tuż przy samej granicy, którą stanowi rzeka Columbia. O Oregonie dziś nic nie będę pisać, poczekam, aż poznamy lepiej ten stan. Z przyjemnością napiszę jednak trochę o Portland.
Miasto to jest dość podobne do Seattle - wyluzowane, nieco hipsterskie, pełne bezpretensjonalnego uroku i tętniące życiem. Tak jak w Seattle, tu też ludzie mają lekkiego fioła na pukcie ekologii, bycia 'green' i 'organic'. I tu i tu co krok spotyka się bohemę i przeróżne kolorowe idywidua. Miasta są od siebie oddalone tylko o 3,5h jazdy, może więc po prostu coś tu jest w powietrzu...;)
Pewnie więc też już Was nie zdziwi, że Portland również ma swoją górę-symbol. Nie jest nią jednak Mt Rainier (również dobrze stąd widoczny) a Mt Hood.
Miasto słynie z ładnego centrum (rzeczywiście ładne i bardziej zadbane niż SEA) i dużej ilości parków. Od jednego z nich zaczęliśmy naszą znajomość z Portland - Forrest Park, który jest niczym innym jak lasem w środku miasta:) Rejony Portland (i pewnie większość stanu Oregon) są niesłychanie zielone, pokryte bujną roślinnością przez większą część roku. Wszystkie odcienie zieleni mieniły się w oczach podczas naszej przechadzki.
Po paru godzinach spędzonych w Forest Parku, pojechaliśmy do centrum. Nie zawiodłam się, Portland było dokładnie takie, jakie się spodziewałam - tętniące energią i pozytywnie zakręcone. W głowie mam ciągle niektóre obrazy takie jak np. uliczny turniej ping-ponga (cała ulica zamknięta, rząd stołów obok siebie, zawodnicy przeróżnego typu i tłum gapiów) czy dziwna przebierana impreza : Batman, Joker, Thor, Bane, Wonder Woman i inni bohaterowie filmowi i komiksowi tańczyli do słów "I'm sexy and I know it" (sic!).
Obowiązkowym przystankiem była dla nas księgarnia Powella - legendarny sklep z książkami, w którym dostać można ponad milion tytułów. Raj! Znaleźliśmy nawet angielskie tłumaczenie Sapkowskiego:) Ponad godzina łażenia między regałami z niezliczoną ilością tomów zleciała w mig i oczywiście zaowocowała zakupami;)
Niestety jetlag ciągle dawał mi się we znaki i dość wcześnie zwinęliśmy się do hotelu (nocowaliśmy w nieodległym Hillsboro - 60$ / 2os).