Nigdy nie pociągały mnie Stany Zjednoczone. Spośród wszystkich możliwych kierunków podróży, ten zawsze był jednym z najmniej interesujących.
Ameryka nie była nigdy dla mnie Ziemią Obiecaną, a wręcz przeciwnie. Ze swoim wielkim ego, krzykliwością, wszystkim co się da w rozmiarze XXL, oślepiająco białymi uśmiechami, sztucznością na każdym kroku jest zupełnym zaprzeczeniem tego, co w odwiedzanych miejscach mnie ujmuje i powoduje smutek przy pożegnaniach.
Moim życiowym planem jest podróżowanie na Wschód. Będę się kierować na wschód tak długo, aż okrążę Ziemię i wrócę do domu.
Wschód jest pociągający, jest prawdziwy. Chcę poznać Azję w tak dużym stopniu, jak to możliwe. Później pomieszkać w Australii i Oceanii, skąd tak blisko będzie do Ameryki Południowej i Peru, które chcę odwiedzić już od dziecka!
Jak możecie się domyślić, los jednak sprawił mi niemałego psikusa. Mój Paweł dostał świetną propozycję pracy dla jednej z większych amerykańskich firm i wszystkie plany trzeba było zreorganizować. Zaczęłam czytać o kraju, w którym mamy spędzić najbliższą przyszłość i, choć początkowo sceptyczna, po jakimś czasie zaczęłam odczuwać tą typową przed każdą podróżą ekscytację.
No i do Ameryki Południowej będzie bliżej! :)
O tym, jak się oswajaliśmy z wizją wyjazdu, możecie przeczytać
------>tu.